
Anastazja Szerkus: Conqueror znaczy zdobywca
Zdecydowanie wizjonerka, łączy w sobie wiele talentów. Kiedyś pilotka i przewodniczka, dziś szefowa i właścicielka agencji incentive, ale też marki oleju regionalnego. Swoimi pasjami i energią Anastazja Szerkus mogłaby obdzielić co najmniej kilka osób. Od 15 lat prowadzi Conqueror Travel Club, aktywnie działa w stowarzyszeniach branżowych, kocha dobrą kuchnię, a przede wszystkim pozostaje wierna przekonaniu, że podróżowanie to nie tylko pasja i przyjemność, ale konieczność.
Nasza bohaterka pochodzi z Suchej Beskidzkiej i do dziś stamtąd prowadzi swój biznes. Jej zainteresowania kształtowały się już w okresie szkolnym. Pasję do podróżowania rozwijała dzięki harcerstwu.
– Organizowałam biwaki, obozy. W latach 80. to była jedyna możliwość wyjazdu, poznania ludzi i świata. Najlepiej wspominam obozy harcerskie w Jugosławii. Do dziś mam tam przyjaciół, choć wielu z nich zginęło w czasie wojny. To był krwawy konflikt, o którym już trochę zapomnieliśmy. A dziś to samo dzieje się w Ukrainie – zauważa Anastazja. Poza aktywnością w harcerstwie, zaczytywała się książkami podróżniczymi, pasjonowała geografią i marzyła o tym, by zostać archeologiem. Rozpoczęła nawet studia na tym kierunku, ale wtedy dopadła ją smutna rzeczywistość... Dlatego zamiast nauki musiała na moment wybrać pracę – wyjechała za Ocean, gdzie przez cztery miesiące pracowała w jednej ze słynniejszych, wysokiej klasy restauracji. Trafiła na niesamowitego szefa kuchni, Portugalczyka, dzięki któremu nauczyła się odróżniać i doceniać smaki, a przede wszystkim – w ciągu zaledwie miesiąca – gotować (w czym pomógł jej wrodzony talent). – Co ciekawe, nie we Francji, ale właśnie w Stanach po raz pierwszy spróbowałam wtedy prawdziwego szampana. Podobnie, jak wielu innych nieznanych jeszcze u nas produktów – przyznaje Anastazja.
Pilot to był „gość”
Szybko jednak wróciła do Polski i na studia, na czym bardzo jej zależało. Przez chwilę pracowała też we Włoszech (pilotowała tam swoje pierwsze grupy), gdzie się zakochała, a wkrótce na świecie pojawił się jej syn i córka. Była połowa lat 90… Anastazja stanęła przed wyborem, w jakim kierunku rozwijać swoją karierę. Kroki postanowiła skierować do dużej firmy, skąd wyniosła doskonały back office i gdzie – paradoksalnie – zorganizowała pierwszy wyjazd szyty na miarę. Konkretnie na Galapagos. W roku 1998, czyli erze papierowych przewodników i kontaktów przez faks, było to nie lada sztuką. Chwilę później, za namową znajomego, trafiła do turystyki. Jak wspomina, w pierwszym miejscu pracy nauczyła się, jak nie prowadzić biznesu.
– Właścicielka kombinowała na każdym kroku. Wykorzystywała ubezpieczenia, brała pieniądze od klientów i wysyłała ich w miejsca, gdzie zamiast 30 apartamentów czekało na nich tylko 15, a potem tłumaczyła, że to kontrahent ją okłamał. Najgorsze, że wszyscy w branży o tym wiedzieli, ale nikt jej niczego nie udowodnił. A na nas wszystkich patrzono co najmniej z… politowaniem – opowiada Anastazja. Za to sama praca pilota dostarczała jej wielu ciekawych doświadczeń, tym bardziej, że przewodnik to był wtedy „ktoś”. Odpowiadał za grupę, przekazywał wiedzę, a z racji znajomości języka był praktycznie jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym. Co ciekawe, nasza bohaterka pracowała „za darmo” – jedynie na prowizji, co w dzisiejszych czasach byłoby nie do pomyślenia. Ale wtedy zarabiano głównie na napiwkach, czasami nie najgorzej. – Raz pilotowałam grupę Rosjan. Jeden z gości poprosił mnie o załatwienie wódki, takiej ze złotymi płatkami. Poszłam więc do kucharza, który zajmował się deserami. Dodał do zwykłej wódki trochę złotej posypki, a ja dostałam 500 euro napiwku, bo klient nie miał drobnych – wspomina Szerkus.
Marki lokalne
W karierze pilockiej przeszła przez różne biura – pracowała m.in. w Triadzie (śmieje się, że chyba wszyscy ludzie związani z turystyką mieli do czynienia z Triadą), potem była Delta Travel, wreszcie Raj. – Pieniądze nie miały tak wielkiego znaczenia, człowiek pracował, bo to była jego pasja. Mówiłam sobie, że w dniu, w którym stracę serce do tego, co robię, po prostu przestanę działać w turystyce. I ten dzień w końcu nadszedł – przyznaje nasza bohaterka. A to dlatego, że wraz z rozwojem branży i wprowadzaniem nowych uregulowań, w tym karty frankfurckiej, coraz większa odpowiedzialność – i pretensje – spadały na barki pilotów.
Anastazja postanowiła zwrócić się więc w stronę swojej drugiej pasji, jaką były produkty regionalne. Zainteresowała się unijnym programem, mającym na celu promocję marek lokalnych (program Equal – przyp. red.). W pierwszych latach XXI wieku ten temat dopiero raczkował, nikt właściwie nie orientował się, czym jest produkt lokalny.
– Mówimy o oscypku, ale pierwszym historycznie serem, który u nas powstawał, był biały ser wędzony na słomie. Ten ser nie dostał znaku, bo jest niepowtarzalny w produkcji, każdy wyrób smakuję trochę inaczej. Zaprosiłam kiedyś specjalistów na jego degustację – rozpływali się nad nim, od razu chcieli go zamawiać. Problem polegał na tym, że nie było procesu produkcji tego sera – wspomina Anastazja. Kolejnym jej pomysłem był Most Food – inicjatywa łączenia konsumentów z producentami żywności. Chodziło o to, by pokazać, jaki nakład pracy i czasu trzeba włożyć, by wyprodukować i dostarczyć odbiorcom przysłowiową marchewkę. Te wszystkie inicjatywy, jak i sam unijny program, zdecydowanie wyprzedzały swoje czasy. Dlatego, mimo że program kosztował 11 mln euro i trwał w sumie dwa lata, trudno uznać go za sukces. Było za wcześnie, nie pomogła poza tym biurokracja.
[...]